Cóż można powiedzieć o klasycznie pojmowanym malarstwie sztalugowym dziś, u początku stulecia? Cóż nowego, co nie tchnie banałem i nie grozi popadnięciem w tautologiczne mielenie słów, żonglowanie pojęciami, kuglowanie krytycznymi ocenami, mniej lub bardziej wyważonymi racjami. Cóż, wreszcie, jest w tej niepozornej, najczęściej, zamkniętej przestrzeni płótna aż tak bardzo przyciągającej naszą uwagę?
Odpowiedź jest prosta. Brzmi ona: inność lub jak kto woli, odmienność. Każde z dzieł malarskich każdej doby i każdego autorstwa niesie w sobie signum indywidualności, niedostępności, bądź też dla odmiany pełnej komunikatywności. Zawsze jednak pozostaje trudną, lecz konieczną do oswojenia kwadraturą koła na linii twórca – odbiorca.
Można wszakże powiedzieć: po cóż z takim mozołem, manualnie nakładać barwy, harmonizować odcienie, skoro o wiele prościej można dziś stworzyć podobne kompozycje w innych – w domyśle elektronicznych – mediach. I tu tkwi praprzyczyna błędu rozumowania. Albowiem dzieło malarskie zawsze będzie tym jedynym, powstałym z ducha i materii, przejawem ludzkiej aktywności twórczej. Nie inaczej rzecz ma się w przypadku dzieł Maliny Wieczorek, które właśnie oglądamy, gdzie emocje zdają się rozsadzać płótna.
Postacie kreowanych przez nią kobiet odbijają się niczym w lustrach weneckich, nieświadome obserwacji, na jaką zostały wystawione i poniekąd skazane.
Najczęściej wyłaniają się one z wnętrza obrazu jakby nieco wstydliwie, półgestem bądź półprofilem. Pozornie zunifikowane, zaklęte w kokonowate formy, bronią swojej indywidualności. Podobne i różne zarazem. Samotne, lecz przecież wyraźnie obecne wśród nas. Artystka zwykła określać je mianem aktów i określenie to można odnieść zarówno do sfery cielesnej, jak i duchowej. Ich pozorna, niekiedy drażniąca mniej wyrobionego widza, monochromatyczność absorbująco przykuwa naszą uwagę.
Podążając wzrokiem poprzez kolejne odsłony tego niemego spektaklu, stajemy się bardziej uporządkowani, wyciszeni i przyjaźniejsi wobec innych.
Jacek Werbanowski, Warszawa